niedziela, 18 września 2016

Tak było w 2015: 33. Wrocław Maraton

33. Wrocław Maraton w niedzielę 13.09.2015 był moim debiutem maratońskim. Planowałem go od końca 2014 (nr startowy 131) i przygotowywałem się do niego 7 miesięcy. Cel był jasny: przebiec w całości złamać 4h - zadanie dla zapracowanego debiutanta dość ambitne, ale nie nierealne. Niestety nie udało się.

Z początkiem lutego 2015r. rozpocząłem treningi zgodnie z układanym dla mnie na bieżąco planem treningowym. Postępy widziałem gołym okiem - nie tylko w biegach (udany Półmaraton Ślężański, życiówka w Nocnym Półmaratonie), ale również w ćwiczeniach ogólnorozwojowych (pompki, planki, brzuszki), które stały się częścią moich treningów. Poczucia dobrze wykonanej pracy nie psuł nawet nieudany test w Kontrolnej Trzydziestce.

Na miesiąc przed maratonem, ze względu na źle dobrane buty, pojawił się ból pięty utrudniający chodznie, uniemożliwiający bieganie. Bałem się, że to koniec marzeń o debiucie maratońskim. Na szczęście dzięki mojemu fizjoterapeucie udało się zdiagnozować przyczynę (buty), doprowadzić mnie do stanu używalności i na dwa tygodnie przed maratonem mogłem wrócić do biegania.

Dzień przed zawodami minął bardzo spokojnie. Przedpołudnie spędzone w domu z rodziną. Po południu córka miała zaproszenie na urodziny kolegi z klasy. Zawiozłem ją, po czym z najmłodszymi chłopakami pojechałem odebrać pakiet. Spokojnie, bez kolejek odebraliśmy pakiet, pospacerowaliśmy i obejrzeliśmy Expo. Mimo że na ten start czekałem tyle czasu nie czułem jakiegoś szczególnego stresu.

W niedzielę pobudka z samego rana i wyjazd koło 7., aby zdążyć dojechać na Stadion Olimpijski przed 8., kiedy to mieli zamknąć drogi. Ku mojemy zaskoczeniu i poddenerowawaniu drogi były już pozamykane po 7. Musiałem jechać objazdami, a dojazd zajął mi prawie godzinę zamiast planowanych 30min. Na miejscu już standardowo 2km truchtu, wizyta w toy-toy-u i byłem gotowy do biegu. W zacienionych alejkach Stadionu Olimpijskiego było dość chłodno, co uśpiło moją czujność jeśli chodzi o pogodę na biegu i dobór stroju - pobiegłem w białej bluzie, ale z długiem rękawem, bez niczego na głowę.

Plan na bieg był prosty - złamać 4h, czyli 5:40min/km. Ustawiłem się nieco za pacemakerem na 4h, aby z jednej strony go widzieć, a z drugiej strony nie męczyć się biegiem w tak dużej grupie. O 9.00 start, o 9.05 przekraczam linię startu i rozpoczyna się moja podróż w nieznane.

Po opuszczeniu stadionu zaskoczenie - ale słońce mocno świeci. Nie doceniając jeszcze tego czynnika zaczynam bieg - do 19.km bez problemu utrzymuję tempo 5:36min/km. Nie wytrąca mnie z rytmu również fakt, że w pewnym momencie wypadł mi dowód rejestracyjny samochodu, po który musiałem się cofnąć, a który oddał mi jeden z biegnących za mną biegaczy. Na poszczególnych punktach odżywczych piję tylko trochę wody, w ogóle się nie chłodzę. Po 15.km niespodzianka - pojawia się moja Żona z dzieciakami, ale tutaj akurat się rozmijamy.

Biegnie mi się bardzo dobrze, a jedyną rzeczą, która mnie niepokoi, to stale rosnące tętno. Na kilku kilometrach urosło o kilka uderzeń na minutę. Po 18.km, który przebiegam w tempie 5:43min/km tętno przekracza 170bpm. Akurat docieramy do nawrotu przy Stadionie Wrocław i niewielkiego podbiegu. Utrzymanie tempa jest dla mnie dużym wysiłkiem,a jak wybiegniemy na płaski odcinek nie jestem w stanie przyspieszyć. Nie pamiętam już, czy w tym momencie zdałem sobie sprawę z przyczyn, ale wiem, że nie jestem w stanie biec dalej tym tempem. W ogóle jakikolwiek bieg mnie boli. A mam przecież dopiero za sobą niecały półmaraton w tempie teoretycznie spacerowym. Czując, że już jestem ujechany, mając przed sobą ponad 20km przechodzę do marszu. Ok.20.km spotykam znowu swoją rodzinę. Mówię im, że to koniec biegu. W tym momencie dostałem butelkę wody, której się napiłem i którą się polałem. Ten chłód spływający po mojej głowie i rozchodzący się na ciało uświadomił mi co się stało - mniej lub bardziej się przegrzałem. Z tą smutną konstatacją kontunuuję swój marsz do mety. Próbuję trochę podbiegać, ale wszystko mnie boli - maksymalnie kilkaset metrów biegu i ponownie przechodzę do marszu. Kilometry mijają bardzo wolno, a największą pociechą jest rodzina, która jeszcze ze 3-4 razy pojawi się na trasie.

W końcu po nieco ponad 4h50min docieram do mety. Na ostatnim kilometrze wyprzedza mnie kolega z pracy i zachęca mnie do biegu. Próbuję, ale wciąż nie jestem w stanie. Metę przebiegam, ale to żadne pocieszenie. Odbieram medal i odnajduję rodzinę, która jest również na mecie. W tej całej mojej porażce maratonowej obecność rodziny, dzieciaków, którym humor dopisuje, przypomina co jest ważne. Od Żony dostaję wymarzoną colę. Jeszcze parę pamiątkowych fotek i zbieramy się do szwagierki na obiad. Największym wyzwaniem drugiej części dnia okaże się zejście po obiedzie z 4. piętra.

Dziecięca perspektywa na maraton ;)

Nie tak miało być. Ale przynajmniej jestem bogatszy o doświadczenie, którego nie miałem, że mój organizm źle znosi podwyższoną temperaturę. Pewnie dlatego, że nie miał kiedy się do niej przystosować, bo biegam głównie wieczorami, a i moje straty, poza Kontrolną Trzydziestką nie umęczyły mnie upałem.

O tym, że byłem całkiem przygotowany świadczą dwa kolejne starty. W Biegu IT na 10k dwa tygodnie później nabiegałem życiówkę zbliżając się do połamania 48min, a półmaraton w Legnicy 3 tygodnie później rozgrywany również w słonecznej pogodzie pokonam w niecałej 1h53min, nie zaliczając takiego uczucia zajechania jak na maratonie po 19km.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz