wtorek, 27 września 2016

Śniadanie Mistrzów 2016, odsłona druga - niewykorzystany potencjał

W 2016r. zaplanowane były 3 edycje Śniadania Mistrzów. Niestety lipcowe zawody zostały odwołane, więc wrześniowa impreza, rozgrywana w niedzielę, 25.09, była drugą i ostatnią w sezonie 2016. Po całkiem udanym wyjeździe na Okraj, wobec posuchy biegowej bardzo wyczekiwałem tego startu. Nie tylko bezczynnie siedziałem, ale również sporo jeździłem, głównie do pracy, trochę na trenażerze. W końcu doczekałem się, najechałem swój najlepszy rezultat, ale ponieważ chyba mogło być sporo lepiej, pewien niedosyt zostaje.

Po wyraźnie lepszym niż roku temu starcie w Kowarach, przy sporej liczbie wyjeżdżonych kilometrów i dołożonej lemondce do roweru liczyłem na wyraźną poprawę rekordu osobistego trasy. 28min miało pęknąć, pytanie było, jak bardzo zbliżę się do 27min. Aby to osiągnąć ustawiłem w Garminie Virtual Partnera na 33km/h. Nie ustawiłem natomiast wirtualnego wyścigu z moim najlepszym dotychczasowym przejazdem.

Przygotowanie na te zawody, zwłaszcza jak jadę i wracam rowerem, jest z grubsza zawsze takie same - pobudka rano (tym razem 6.40), śniadanie i po nim wyjazd (tym razem 7.10). Spokojna jazda, na miejscu odebranie numeru startowego (tym razem lekkie zamieszanie, bo biuro zawodów jest lotne i muszę je odnaleźć), krótkie dogrzanie (3-4km) i można startować. Tym razem musiałem trochę dłużej poczekać, bo start opóźnił się o 15min.

Pogoda była idealna lub prawie idealna. Temperatura ok.10oC, lekkie słoneczko i praktycznie bezwietrznie - nic tylko robić życiówki. W końcu przychodzi moja kolej. Staję na rampie startowej, końcowe odliczanie i można jechać. 1.km nieco poniżej 32km/h, ale kolejne coraz szybciej. Średnia prędkość na pierwszych 5km wyraźnie przekracza potrzebne 33km/h. Jedzie mi się nad wyraz dobrze - intensywnie, ale bez poczucia, że zaraz mnie odetnie. Leżę cały czas na lemondce i czuję, że robi to dobrą robotę. Widzę, że zaczynam się zbliżać do zawodnika, który startował przede mną, ale nie staram się na siłę go gonić - wiem, że jak będę jechał równo, to po prostu go dojdę.

Zbliżamy się do najtrudniejszego podjazdu. Nieco wcześniej  jest fragment gorszej nawierzchni. Próbuję zastosować manewr, który podejrzałem na kwietniowych zawodach u któregoś zawodnika z czołówki wyścigu i ominąć ten odcinek chodnikiem. Niestety, po 20m muszę zjechać, ponieważ na chodniku stoi pies, a nieco dalej jego starsza właścicielka. Zaczyna się podjazd, moja odległość do poprzedzającego zawodnika jakoś bardzo się nie zmienia. Jadę dość mocno, trochę zwalniam, ale pokonuję go raczej sprawnie. Średnia prędkość spada poniżej 31km/h. Po podjeździe oddycham ciężko, serce mocno wali, trudno mi przyspieszyć. Powoli się rozpędzam, mija kolejny kilometr, wciąż mam w zasięgu wzroku zawodnika przede mną.

Następnie jest zjazd, jeszcze tylko ostry zakręt w prawo i można wracać do Wilkszyna. Leżę na lemondce, powoli zbliżam się do zawodnika przede mną, ale średnia prędkość jakoś szczegolnie nie chce rosnąć. Do tego pojawiają sie dwa problemy. Po pierwsze czuję lekkie skurcze w lewej łydce. Po drugiej nie mogę dobrać przełożenia - na jednym ustawieniu robię młynek nogami, a prędkość to max.32km/h, po zrzuceniu łańcucha na mniejszą zębatkę jest mi za ciężko. Koleje 3km mijają na szukaniu najlepszego przełożenia, obserwowaniu skurczy i powolnym dochodzeniu zawodnika przede mną. Skurcze na szczęście uspokajają się.

Na ostatnim podjeździe, już w Wilkszynie, pod koniec 14.km udaje mi się dojść i wyprzedzić jadącego przede mną zawodnika. Mijam namalowany na asfalcie znacznik "1km do mety", a na zegarku ok.27min. Już wiem, że będzie ponad 28min - średnia ledwie przekracza 31km/h. Tu już nie ma się co oszczędzać, jadę tak mocno jak mogę. 15.km to średnio ponad 34km/h. Wjeżdżam na ostatnią prostą, na której wyprzedzony zawodnik zaczyna mnie wyprzedzać. Trochę odpuszczam, bo nie chcę draftować, ale nieubłaganie biegnące sekundy na zegarku, grubo powyżej 28min każą mi mocno naciskać na pedały. Mijam metę z czasem poniżej 29min, wg oficjalnych wyników będzie 7-8s lepiej niż dotychczasowy rezultat.

Zatrzymuję się, łapię chwilę oddechu, po czym jadę oddać numer startowy (tym razem pomiar był elektroniczny, więc żadnych problemów z wynikami) i na tytułowe Śniadanie Mistrzów. Gdzieś przy zsiadaniu z roweru łapią mnie kolejne skurcze (m.in. w prawej stopie), na szczeście po chwili mijają. Na śniadanie jest tylko ciepła herbata, którą wypijam jednak z dużą przyjemnością rozmawiając z innymi zawodnikami. Jest bardzo miło, ale ponieważ w domu czekają goście, szybko się żegnam i wracam do domu.

Przychodzi pora na analizę startu i szukanie przyczyny tak małego postępu. Porównuję zapis z zapisem mojego najlepszego przejazdu. Okazuje się, że jechałem praktycznie tak samo, a ostateczną różnicę zrobiłem tak naprawdę na 14.km. Na pierwszych 5-6km, gdzie myślałem, że jadę wyraźnie lepiej, jechałem praktycznie to samo. Błędem było, że nie ustawiłem wirtualnego wyściu ze swoim najlepszym przejazdem. Szkoda, bo czułem że gdybym o tym wiedział, to mógłbym przyspieszyć, urwać kilka(naście) dodatkowych sekund, ale skoro rzekomo było szybciej, to nie było potrzeby.

Mimo że wyszedł mi średni przejazd, to w klasyfikacji Pucharu Śniadania Mistrzów 2016 udało się  wyprzedzić 2 zawodników (w tym tego, z którym walczyłem na trasie), a dzięki temu nie być ostatnim. Niezmiennie jestem w ogonie, nie zmienia się również moja opinia o tych zawodach - kameralnie, całkiem sprawnie zorganizowane. Po wprowadzeniu elektroniczego pomiaru czasu zniknęła chyba największa bolączka tych zawodów, czyli nierzadkie zamieszanie z wynikami. Mam nadzieję, że Sniadanie Mistrzów będzie również w 2017r, bo chciałbym dalej tutaj się ścigać, przede wszystkim z samym sobą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz