niedziela, 4 września 2016

3. Bieg Niezłomnych - łyżeczka miodu w biegowej beczce dziegciu

Na 3. Bieg Niezłomnych w sobotę 20.08.2016r zapisany byłem od dawna. Po tym jak moje problemy z bieganiem nie chciały mijać, zastanawiałem się, czy w ogóle jechać do Sobótki. Ostatecznie pojechałem, przede wszystkim dlatego, że obiecałem najstarszemu synowi, że razem się tam wybierzemy. Byliśmy, obaj wystartowaliśmy, a to co nabiegałem okazało się dużym miłym zaskoczeniem.

W Bieg Niezłomnych startowałem w pierwszej edycji w 2014. Mimo że w 2015r musiałem odpuścić ze względu na kontuzję, to mniej więcej wiedziałem czego mam się spodziewać - szutru, kurzu, wymagających dla mnie podbiegów i zbiegów, na których mnie wszyscy wyprzedzali. Szczególnie w pamięci utkwił mi nawrót na podbiegu na 9.km, za którym było jeszcze większe umieranie.

2-3 tygodnie przed Biegiem Niezłomnych to pracowite rolowanie z nadzieją na wydłużenie pokonywanego dystansu. Na dwa dni przed zawodami zrobiłem test - w planie było 15km. Niestety, po 12.5km pojawił się odczuwalny ból pasma, a po 14km nie dało się biec. Moje plany na jakiś jesienny półmaraton stają się coraz bardziej mgliste. Ale z 10km, tym bardziej po szutrowej nawierzchni, nie powinno być większych kłopotów.

Przez własne gapiostwo i wahanie nie zdążyłem opłacić wpisowego w regulaminowym terminie. Zostało mi tylko opłacenie wpisowego w Biurze Zawodów. Mając w pamięci to co działo się w 2014r oraz fakt, że musiałem też odebrać pakiet syna pojechaliśmy do Sobótki stosunkowo wcześnie. To była bardzo dobra decyzja, bo mimo że byliśmy wcześnie, a ludzi nie było jeszcze zbyt dużo w biurze już panował tłok, zamieszanie, a w szczegolności panie obsługujące zapisy dziecięcie nie wyrabiały się z przyjmowaniem zgłoszeń. Chwilę więc nam zajęło załatwienie wszystkie, ale finalnie się udało - miałem numer startowy, damską koszulkę dla Żony (brawo za taką możliwość), pakiet syna, a w nim oprócz koszulki dodatkowa planszowa gra historyczna. Sporo zamieszania, trochę nerwów, ale wychodziliśmy zadowoleni.

Wychodząc z biura zawodów (na godzinę przed startem) poczułem głód - to nie jest dobry stan przed zawodami. Decyzja była tylko jedna - muszę zjeść coś konkretnego, bo inaczej nic z biegu nie będzie. Skończyło się na tym, że na 40min przed biegiem kończyłem pokaźną zapiekankę. Ale wyboru nie było - albo na pewno odetnie z głodu, albo może z kolki.

Po nadprogramowej przerwie na posiłek idziemy z synem i babcią, która się nim zajmie na start zawodów, który jest w samym rynku. Docieramy, a tam trwają uroczyste powitania i wspomnienia głównych bohaterów biegu, czyli Żołnierzy Niezłomnych. Zostawiam syna z babcią, a sam udaję się na zwyczajową dwukilometrową rozgrzewkę. Jeszcze tylko szybka wizyta w toy-toyu i jestem gotowy do startu.

Start ze względu na całą otoczkę się przesuwa, ale ciary, które przechodzą mi po plecach i wzruszenie, które mnie ogarnia gdy tłum biegaczy skanduje "Cześć i chwała Bohaterom!" wynagradzają mi dłuższe oczekiwanie na start, Wreszcie, o 11.10 pada sygnał do startu. Nie wiedząc czego się spodziewać stwierdzam, że połamanie 60min będzie sukcesem - w pierwszym starcie miałem ponad 64min.

Pierwszy kilometr jeszcze po asfalcie, ale wcale nie jest płasko. Mimo tego biegnie mi się nad wyraz lekko. Stanąłem na końcu stawki, więc raczej wyprzedzam, ale mimo dużej liczby uczestników nie jest to jakiś problem. Drugi kilometr i zaczyna się podbieg. Jest kurz, jest ciasno, są pierwsi "spacerowicze", zaczynam odczywać trudy testu sprzed 2 dni. Kolejne 1.5km to w dalszym ciągu podbieg, obserwując zegarek zaczynam się zastanawiać, czy te 60min to jednak nie zbyt ambitnie. Na szczęście na 4km pojawia się lekkie wypłaszczenie, a zaraz za nim zaczyna się zbieg. Wyraźnie przyspieszam, nie mam  takiego wrażenia jak dwa lata temu, że wszyscy mnie wyprzedzają. Dobiegam do końca 5.km, a tam jest punkt z wodą. Łapię dwa kubki i wszystko wylewam na siebie - z odwodnienia tutaj nie padnę, raczej z przegrzania. 6km to w dalszym ciągu zbieg i to okaże się być najszybszy kilometr w biegu. Oddech się uspokaja, choć tętno dalej wysokie, zegarek pokazuje średnie tempo grubo poniżej 6min/km - zaczynam wierzyć, że połamanie 60min jest możliwe. Na 7.km ponownie zaczyna się podbieg, ale niesiony jeszcze z górki pokonuję go dość rześko. Coraz bardziej zaczynam odczuwać trudy biegu, ale na szczęście nie jest to Citytrail Ontour, gdy o mecie marzyłem już po 40% dystansu. Podbiegi robią się coraz bardziej wymagające. Nogi bolą, głowa chce przejść do marszu a w biegu utrzymuje mnie fakt, że wyprzedzam. Tempo moje nie jest wysokie, ale dość spora liczba zawodników idzie, więc powoli i konsekwentnie wyprzedzam. Wśród wyprzedzanych momentami rozpoznaję tych, którzy wyprzedzili mnie na zbiegu. To też daje motywację. Z niepokojem oczekuje nawrotu zapamiętanego sprzed dwóch lat. W końcu jest. Mijam go, ale zamiast spodziewanego wyrypu jest jakby bardziej płasko. Do tego jeden z biegaczy rzuca, że trasa nie ma pełnych 10km, ale ok.300m mniej. Skoro jest nieźle i tak blisko, to nie ma co, tylko trzeba w miarę możliwości przyspieszać. Ostatni odcinek przebiegnę ze średnim tempem 5:33min/km, a końcówkę ok.minuty szybciej. Na 200m przed metą stoi syn z babcią i mi kibicują - tym razem mogę się tym ucieszyć. W końcu meta. Łapię czas na zegarku - 56min30s! W wynikach będzie jeszcze kilka sekund szybciej :). Manewr z zapiekanką zadziałał. I co najważniejsze - między punktem pomiaru na 5km, a metą wyprzedziłem ponad 50 osób :). Szkoda, że nie mogę biegać, bo jak już biegam, to może być całkiem miło.

Na mecie odbieram medal, bułę i wodę. Wciągam duszkiem całą butelkę, bo to jednak ciepły letni dzień. Następnie udaję się na poszukiwanie syna i babci. Szybko się odnajdujemy i siadamy w oczekiwaniu na start syna. Oczekiwanie umilamy sobie robieniem współnych fotek i dobrym zimnym czeskim piwem.

Po godzinie rozpoczynają się biegi dziecięce. Czekamy na turę syna. W końcu jest - biegnie. Tym razem nie mam jak go obserwować, nie ma też zegarka. Do pokonania rundka 1000m, przybiega po kilku minutach gdzieś w drugiej połowie stawki. Niestety w wynikach biegów dziecięcych są tylko 3 pierwsze miejsca. Na mecie małe zamieszanie z medalami - syn dostaje jeden z ostatnich egzemplarzy, a są jeszcze dwie serie biegów.

Mimo zamieszania w biurze zawodów przed startem i medalami na mecie to dla nas były udane zawody. W całej mojej biegowej smucie, z wciąż odkładanym debiucie w triathlonie trafił mi się taki udany start. Proszę o więcej takich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz