piątek, 12 sierpnia 2016

Tak było w 2015: XVIII Kolarski Wjazd na Okraj

Startu w Kowarach 15.08 nie było w żadnych moich planach na 2015, zarówno startowych, jak i treningowych. Decyzję o udziale podjąłem na dwa dni przed zawodami, gdy szukaliśmy pomysłu, jak spędzić wolną sobotę 15.08. Dzięki dobremu pomysłowi nie tylko udało mi się wystartować, ale jeszcze wejść z rodziną na Śnieżkę, a w drodze powrotnej odwiedzić znajomego.

Wjazd na Okraj to indywidualna jazda na czas z metą na Przełęczy Okraj (dystans ok.13.5km, średnie przewyższenie 4.5%). Dla nizinnego człowieka, takiego jak ja to zupełnie nowe doświadczenie i tym bardziej byłem ciekaw, jak sobie poradzę.

Dla sukcesu planu dnia kluczowy był start na samym początku stawki, aby nie tracić czasu czekając na swój start. Kolejność startu ustala się wg kolejności odebrania numerów startowych. W związku z tym w Kowarach zameldowaliśmy parę minut po 8.00. Mimo że byliśmy przed rozpoczęciem wydawania numerów, to była już spora kolejka chętnych. Ostatecznie otrzymałem numer, który umożliwił mi start po ok.15min od startu zawodów.

Jak już miałem numer, a do startu było ok.2h, udaliśmy się na Mszę św. do pobliskiego kościoła (w końcu to 15 sierpnia). W ogóle pod tym względem było idealnie - kościół, parking i start były od siebie w odległości max.500m. Po mszy zostało ok.1h do startu - Żona z dziećmi udali się do Parku Miniatur, a ja zabrałem się za przygotowanie i rozgrzewkę przed wyścigiem.

Start wyścigu punktualnie o 11.10, zaraz po tym ustawiam się w kolejce do startu. Jest piękna, letnia, ciepła pogoda, a w okolicach startu bardzo przyjemna atmosfera sportowego wydarzenia. Po kilku minutach oczekiwania wchodzę na rampę startową. Formuła startu indywidualnego pozwala, aby każdy zawodnik miał taką chwilę na starcie, gdy prowadzący wita go i przedstawia kibicom - w sumie to bardzo miły moment. Jeszcze tylko końcowe odliczanie i START.

Ruszyłem pełen wiary, że solidne treningi biegowe choć trochę oddadzą na rowerze. Na początku dynamicznie, zwłaszcza, że trasa jest jeszcze względnie płaska. Na jednym ze skrzyżowań nie wiem gdzie jechać, a wolontariusze kierujący ruchem źle mnie kierują i wjeżdżam w złą uliczkę. Na szczęście szybko się zorientowałem i wróciłem na właściwą trasę. Pech debiutana połączony z niewiedzą wolontariuszy. To pierwsze może się zdarzyć, drugie nie powinno. Na szczęście nie tracę zbyt wiele, ani dystansu, ani czasu ani animuszu.
Dalej próbuję jechać dynamicznie, ale wjeżdżam na DW367, czyli zaczyna się właściwy podjazd. Z moich przerośniętych ambicji, aby jechać z przodu na środkowej tarczy nic nie zostaje - pokornie zrzucam na najmniejszą. Kolejne kilometry mijają mi na walce z samym sobą - najpierw, aby jak najpóźniej zmieniać biegi z tyłu na coraz większą zębatkę, a później, gdy już osiągnę przełożenie 1x1, aby się nie zatrzymać i nie odpocząć. Z całą mocą zrozumiałem, że bez regularnego jedżenia na rowerze nie ma mowy o dobrej dyspozycji kolarskiej, a tym bardziej w górach. Z każdym kilometrem słabnę, jadę coraz wolniej i ciągle wyprzedzają mnie osoby, które wystartowały po mnie, ale wciaż jadę. Z całej trasy pamiętam głównie to - coraz wolniejszą jazdę i ciągłe wyprzedzanie przez innych. Na szczęście meta jest coraz bliżej, a po najwolniejszym 13.km przychodzi bardziej płaska końcówka. Resztką sił staram się przyspieszyć (w końcu to jednak wyścig, nie wycieczka), aby zawody ukończyć z czasem prawie 56min, ze średnią prędkością ok.14.5km/h. Wreszcie koniec.

Po dojechaniu na metę oddaję chip startowy i przychodzi pora na główną nagrodę w tych zawodach, czyli zjazd do Kowar. Zjazd jest fantastyczny, tym bardziej, że na skrzyżowaniach stoją wolontariusze i tak kierują ruchem, abyśmy mogli płynnie i bezpiecznie zjeżdżać. Niestety po 200m zjazdu nie wiadomo dlaczego wyłącza mi się Endo, więc zostają mi tylko wspomnienia - nie wiem dokładnie ile jechałem, tudzież jaką prędkość udało mi się rozwinąć. Ale co tam, grunt że było świetnie.

Docieram do Parku Miniatur, gdzie jest Żona z dziećmi. Miniatury obejrzane, dzieciaki szaleją na placu zabaw. Jemy wspólny obiad i pora na kolejny punkt dnia, czyli wejście na Śnieżkę od czeskiej strony.

W drodze powrotnej jeszcze raz spróbuję cieszyć się zjazdem z Okraju. Ponownie Endo zawodzi i nie znam prękości maksymalnej. I na koniec, przy ostatnim hamowaniu, praktycznie gdy się już zatrzymałem odpada mi przedni hamulec. Ufff, dobrze, że to koniec jazdy.

To był dobry dzień. Zawody okazały się być świetną, choć naprawdę trudną zabawą. Spędziliśmy sporo czasu wspólnie wchodząc na Śnieżkę. A na koniec udało się spotkać z dawno niewidzianym znajomym. Za rok trzeba tu wrócić z równie dobrym pomysłem na cały dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz